Około dzisięciu lat temu organizowałam jednodniowe wypady w Tatry. Miałam 650 km do punktu wejścia na którykolwiek ze szlaków.
Później moje wyjazdy stawały się coraz dłuższe i coraz bardziej komfortowe.
Dziś, gdy na podróże mam mniej pieniędzy, postanowiłam wskrzesić dawny zwyczaj - wszak duch we mnie nie zaginął. Kilka miesięcy wcześniej kupiłam kamerę, a za jedyny godny rejestracji obraz uznałam widok gór. W swojej kolekcji posiadam dwa profesjonalne filmy o Polskich Tatrach. Brakowało mi - choćby - migawki na temat Hali Gąsienicowej i Doliny Pięciu Stawów Polskich.
Po tropikalnym lipcu 2006 roku nadszedł pełen deszczu sierpień. Codzienna obserwacja prognozy pogody dla Zakopanego doprowadziła w końcu do ustalenia daty wycieczki. Długość czy raczej " krótkość " wyjazdu ułatwiała decyzję. Wyruszyłam 15. sierpnia. Jak zwykle pociągiem osobowym z Piły do Poznania, a dalej pośpiesznym do Zakopanego. Najlepszy w tej podróży był moment, gdy skład opuszczał Nowy Targ " wspinając się " - wcale nie ciężko - na południe. Obraz zatopionego w gęstych mgłach miasta wśród zalanych słońcem Gorców, przypominał krater wygasłego wulkanu.
Kto pozna taki widok, łatwo o nim nie zapomni.
Była 7.30, gdy pociąg wtoczył się na stację w Zakopanem. Od tego momentu zaczął się wyścig z czasem. Między toaletą a przechowalnią bagażu znalazłam chwilę na ciepłe śniadanie.
W restauracji dworcowej nie było wielu osób. Większość z nich to zbici w grupkę kierowcy busów. Zajęta konsumpcją jajecznicy odbierałam strzępy rozmowy - ktoś prosił o pieniądze, ktoś inny odpowiedział - " Idź do tamtej kobiety. Widać po niej kasę. "
Oszołomiona 15. godzinami w podróży, puściłam to mimo uszu. Po chwili przy moim stoliku stanął młody mężczyzna o fizjonomii odwiecznych mieszkańcow Podhala i wypalił stanowczo: " Niech mi pani da złotówkę, brakuje mi do kiełbasy !" Pomyślałam, że zakamuflowanie portfela zabrało mi tyle czasu, iż ponowne jego wydobywanie może trwać zbyt długo. Odparowałam jednak inną prawdą, że nie mogę pomóc, bo sama mam bardzo mało pieniędzy.
Facet nie dał się przekonać i nalegał dalej. Nie tłumaczyłam się już, ale zapytałam równie stanowczo: " Pozwoli mi pan zjeść ?! ". On na to; " Nie pozwolę !". Odwrócił się jednak na pięcie i skierował do wyjścia. Przy drzwiach rzucił jeszcze pod moim adresem kilka niecenzuralnych słów.
Nie wiem, jak rozegrałabym tę scenę w innych warunkach, nie było czasu na kolejną reakcję. Wiem, natomiast, że obcesowość pod moim adresem nie popłaca.
Wprawdzie nie należy generalizować, lecz chciało by się powiedzieć: Cóż ... Zakopane.
Jak na ironię, to nie w górach, ale nad morzem przyjmują mnie lepiej. Być może w obu przypadkach zachodzi zjawisko jakiegoś rodzaju lokalnego patriotyzmu.
Wędrówkę i filmowanie rozpoczęłam w Kuźnicach o 8.40. Pierwsze kadry objęły wody Bystrej i fragmenty Nosala, a dalej Doliny Jaworzynka. Jej dnem chodzę najczęściej, gdy zmierzam na Halę Gąsienicową. Droga żółtym szlakiem jest - moim zdaniem - ciekawsza, przez to, że bardziej urozmaicona. Jak na osobę nie w pełni zaaklimatyzowaną poradziłam sobie z nią lepiej niż kiedykolwiek. Z Przełęczy między Kopami panoramowałam Podhale oraz pierwsze widoczne szczyty z otoczenia Hali Gąsienicowej. Z tego miejsca spowite lekką mgiełką wyglądają czasami jak duchy tych samych gór.
Potem Hala z jej uroczymi szałasami. Zbliżenie na Kasprowy Wierch, Orlą Perć, kolejna panorama. Szkoda, że najpiękniejsze ujęcia wychodzą pod słońce.
Po krótkiej przerwie w Murowańcu obrałam kierunek: Hala Pańszczyca - pierwsze novum tego dnia.
Jedną ze wspanialszych rzeczy w Tatrach jest ich szata roślinna. Olbrzymie świerki, które na początku lata urzekają wonią. Połacie kosodrzewiny, dające poczucie bezpieczeństwa i odsłaniające drapieżne turnie. Krocie szemrzących strumyków lub grzmiących wodospadów.
Jak najwięcej tego wszystkiego chciałam zabrać z sobą - choćby - na taśmie filmowej.
Żółty szlak przywiódł mnie do Czerwonego Stawu. Stąd droga była już niedaleka na Krzyżne, a ludzi przede mną zaczęło przybywać. Był to - bowiem - ten moment, w którym należało przyznać - dogoniłam maruderów. Kolejny powód do dumy ? Raczej orzeźwiająca moc górskiego powietrza. Ostatnia prosta na przełęcz była niezła. Krajobraz mało przyjazny, ale taki lubię najbardziej. Usłyszalam nawet krzyk orła - tak mi się wydaje, potem krakanie - bez cienia wątpliwości. Ktoś z Orlej Perci strącił głaz - zeszła lawinka kamieni. Spacer dobiegał końca. Tłumek z każdym metrem gęstniał coraz bardziej. W miejscu, gdzie rozsądnie było użyć rąk dopadł mnie mały kryzys ( w końcu przyszłam tu prosto z pociągu ), ale nawet w takich sytuacjach nie lubię, gdy ktoś mówi mi, jak mam po tych górach chodzić.
Po perturbacjach z turystami, którzy " wisieli mi na ogonie " obrałam właściwy dla siebie wariant trasy. I tak o godzinie 15. osiągnęłam Krzyżne.
Jak piszą w przewodnikach i twierdzę ja, panorama z tego miejsca jest bajeczna. Kamera znowu poszła w ruch.
Tę przełęcz wyraźnie ulubił sobie wiatr. Z pewnością wespół z nieubłaganym czasem pchnął mnie na żółty szlak do Doliny Pięciu Stawów. Poniżej siodła trasa jest piarżysta, co daje do wiwatu stawom kolanowym. Moje, gdyż pochodzę z bagien, są już z natury niezbyt zdrowe. Nic to, skoro się weszło trzeba też i zejść.
Początkowo planowałam zajrzeć na Rusinową Polanę, by zakupić tam świeży ser, lecz z każdym kwadransem stawało się to mniej prawdopodobne. Co kawałek zatrzymywałam się, by dokręcić kolejne kadry. Kiedy osiągnęłam brzeg Wielkiego Stawu, nie było nawet czasu, aby wstąpić do schroniska. Poszłam wzdłuż wodospadu Siklawa. W rezultacie okazało się to zbawienne dla filmu, gdyż dokonałam kilku cennych ujęć. Na jednym z nich widać wyraźnie, że skała pomiędzy dwoma strugami wody przypomina twarz szympansa.
Jednak potem zejście jedną z moich ulubionych dolin, a mianowicie Doliną Roztoki, mimo łagodnego jej nachylenia okazało się prawdziwą gehenną.
Każdy krok był jak wbijanie gwóździ w kolana. Nadto świadomość, że o 20.30 ma odjechać mój pociąg psuła ostatnie chwile wycieczki.
Nie pamiętam już, jakie inne refleksje towarzyszyły mi w drodze do cywilizacji, lecz gdy dotarłam do Palenicy Białczańskiej pomyślalam - jak zwykle - iż opuszczając góry zostawia się to co w nich najcenniejsze - kontakt z naturą i najcudowniejsze nawet miasto nie jest w stanie mu dorównać.
Po powrocie do Zakopanego ruszyłam w pogoń za oscypkiem. Było to zadanie powierzone mi przez rodzinę ( żeby jakiś pożytek z mojego wyjazdu był ).
Gdy wsiadłam do pociągu w kierunku Poznania stało się jasne, że podróż będzie raczej wygodna. Mało kto wracał do domu w środku długiego weekendu. Kiedy pociąg ruszył czułam, że już tęsknię za górami. Pożegnałam je na stojąco. Do końca trasy cały przedział miałam dla siebie. Nareszcie można było się wyspać.
Drugim dramatycznym momentem w podróży powrotnej był fakt znalezienia się na nizinach, a wysiadka o 8.00 w Poznaniu, to symboliczny ćwiek do trumny. Do domu miałam już tylko 100 km. W końcu pojawił się kolejny pociąg i zawiózł mnie tam.
Na dworcu w Pile byłam przed południem. I to był już prawdziwy ... koniec.
Zmieściłam się w 48 godzinach, nie pierwszy raz w życiu. Tylko, że ten wyjazd nie był już tak magiczny, jak owe sprzed lat, gdy samo Zakopane wydawało mi się być bajecznym. Widać i od " zakopianiny " można się uniezależnić.
Copyright © 2014 by gorskieblogi